Poczta z domu, zawsze powodowała emocje.
Poczta z domu, zawsze powodowała emocje.
To były czasy, kiedy prawie jedynym sposobem otrzymywania wieści z domu była poczta, zwykła, tradycyjna. O komputerach jedynie się słyszało legendy jakieś, a emaile były czystą science fiction.
Z lądu listy wysyłane były na adres agenta w mieście portowym, z którym armator miał umowę agencyjną. Od niego zabierał listy statek wychodzący z portu na łowisko. Tam, w morzu następowało rozwożenie poczty lub dostarczano ją na statek bazę, z którą prędzej czy później statki się komunikowały.
Wiadomo, że w morzu poczta z domu należy do najważniejszych modulatorów dobrego samopoczucia. Operacja przekazywania poczty była jedną z ważniejszych dla nas wszystkich, połowa załogi wpatrzona w rzuconą z ”pocztowego trawlera” do wody beczkę z listami siłą woli trzymała ją w zasięgu wzroku, by broń Boże gdzieś między falami nie zniknęła, bo i tak się zdarzało.
Statek dochodził do przesyłki, ktoś rzucał kotwiczkę na linie, czasem pudłował, czasem trafiał od razu. Wszystko to śledzone było przez załogę z zapartym tchem. Napięcie sięgało zenitu, kiedy bekę w końcu wciągano na pokład, otwarto a listy rozdzielano…
Czasami, kiedy pogoda pozwalała, a kapitanowie byli bliskimi kumplami i chcieli pogadać “w cztery oczy”, lub było do przekazania coś cenniejszego, spuszczano szalupę. Wówczas napięcie oczekiwania na listy trwało nieco dłużej, w końcu jednak poczta trafiała na pokład. Łatwo było rozpoznać tych co listy z domu dostali…
Nie zawsze jednak wszystko przebiegało zgodnie z życzeniami rybaków. Czasami statek z pocztą szedł na łowisko oddalone o kilka dni drogi, nie każdy kapitan rzucał robotę by popłynąć po listy. Kuriozum okazała się sytuacja, kiedy kapitan „Sejwala” odmówił popłynięcia po listy do bazy odległej o kilka dni drogi, jednak kiedy skończyły się papierosy w kantynie, nie opierał się i pognaliśmy na Falklandy co koń wyskoczy (stary palił oczywiście).
Jednak najbardziej przykrą sytuację przeżyłem na “Otolu”, kiedy poławialiśmy ostroboka na południowym Pacyfiku.
Pogoda, jak to w ryczących czterdziestkach i pięćdziesiątkach. Buro, ponuro, wiatr wyjący w olinowaniu, pędzące jedna za drugą góry wody, między którymi nasza 417-stka (około 20m wysokości) chowała się jak królik w bruździe. Praca na pokładzie i w przetwórni ciężka, w związku z tym i humory takie sobie.
Po jakimś miesiącu połowów dostaliśmy wiadomość, że któryś trawler z Gryfu płynie z chiliskiego Talcahuano w naszym kierunku z pocztą. Mieliśmy spotkać się po południu, dobrze się składało, bo wiatr zelżał i była nadzieja na bezproblemowe przekazanie paczki. Rzeczywiście, kiedy „gryfik” (nie pamiętam już nazwy) pojawił się w odległości kilku kabli, ocean był już w miarę spokojny, jednak widoczność szybko spadała, bo nadchodził zmierzch.
Stojąc przy burcie obserwowaliśmy ze zdumieniem poczynania marynarzy na statku obok. Wyraźnie przejawiali nadnaturalną wesołość, widać było, że zapasy alkoholu zabrane z portu jeszcze się nie wyczerpały. Najbardziej jednak zaniepokoił nas sposób przygotowania transakcji. Zamiast załadować listy do plastikowej beczki, panowie owi włożyli je do słoja, słój do worka plastikowego i wyrzucili całość do wody tak niefortunnie że słój uderzył o ich burtę, stłukł się i zatonął… Nie pamiętam w ciągu tych kilku lat pływania takiej wściekłości jaka opanowała wówczas całą załogę…
W.S.