Palmowa przygoda Jurka

Palmowa przygoda Jurka
szczupły, żeby nie powiedzieć chudy, piegowaty, szeroko uśmiechnięty dryblas z kędzierzawą czupryną nie mógł być nikim innym, jak słynnym szantymenem Jurkiem Porębskim.
Gopło robiło zwiad kalmarowy na Atlantyku. To był eksperymentalny rejs dla wypróbowania nowej wówczas w naszej flocie techniki połowowej, pławnicami oceanicznymi.
Statek jak na tamte czasy został wyposażony w innowacje techniczne i nowoczesne siatki. Stocznia zamontowała w dziobie ster strumieniowy, na mostku kolorowy radar i takąż echosondę i faksymile do odbierania prognoz pogodowych.
Oczkiem w głowie starego był jednak jeden z pierwszych zestawów do nawigacji satelitarnej. Do tej pory flota nawigowała w oparciu o radiowe stacje brzegowe w systemie Decca i Loran. Co ambitniejsi nawigatorzy prowadzili astronawigację ale ja takich nie spotkałem. Poza chłopakami z Gopła, którzy z braku zajęcia bawili się sekstantem i tabelami nawigacyjnymi.
Ale nie o tym przecież ma być opowiadanie.
W związku z tym, że rejs był zwiadowczy, Morski Instytut Rybacki wyekspediował z nami ze swojego świnoujskiego oddziału ichtiologa. Jakaż była radość, kiedy zobaczyliśmy kto pojawił się przy trapie objuczony pudłami i walizami ze sprzętem badawczym. Szczupły, żeby nie powiedzieć chudy, piegowaty, szeroko uśmiechnięty dryblas z kędzierzawą czupryną nie mógł być nikim innym, jak słynnym szantymenem Jurkiem Porębskim.
Atmosfera na statku z miejsca poweselała, wiadomo było, że przynajmniej nie będzie nudno. A w załodze było kilka barwnych postaci, więc rzeczywiście zapowiadało się ciekawie.
Po blisko dwóch miesiącach prób weszliśmy do Las Palmas dla uzupełnienia zapasów.
Kiedy minęło portowe zamieszanie związane z wymianą towarową między załogą a miejscowymi (piszę o tym przy innej okazji) poszliśmy do miasta. Keja Generalissimusa Franco- to był jeszcze czas jego rządów w Hiszpanii- jest baaardzo długa, potem dzielnica przyportowa i w końcu dzielnica uciech wszelakich, kolorowych sklepów, sklepików i… Santa Catalina…
To było dobre 6 kilometrów dreptania… Odzwyczajeni od chodzenia na tak długie dystanse już mieliśmy dość… Każdy rozglądał się za jakimś niedrogim piwopojem.
Rozeszliśmy się, Jurek z chiefem i drugim pożeglowali gdzieś w tajemnicze uliczki wokół słynnej Santa Cataliny a ja z kumplem poszliśmy w kierunku nie mniej słynnej plaży.
Dzień minął szybko, trzeba było wracać na statek, Poręba z mechanikami, wrócili dopiero nad ranem. Potem Jurek opowiadał z rozmarzonym uśmiechem:
-Chłopaaaki, tutejsze poranki to dopiero coś, to rześkie powietrze, ta cisza, pojedynczy ludzie przemykający tu i tam no i to poranne słońce, cuudo! Dusza poety…
-A wieczorem ta dziewczyna w knajpianym ogródku przy Catalina, jak zatańczyła między stolikami flamenco! Włoski na rękach też stawały!
-No dobra ale ten liść palmowy po coś przytargał? W kabinie chiefa wtłoczony był wielki liść rosnących tu palm feniksów.
Chief aż podskoczył ze śmiechu, kiedy się już uspokoił zaczął opowiadać…
-Szliśmy sobie „marynarskim” krokiem, wspomagając się wspólnie, bo coś „mocno kiwało”… już w pobliżu portu zobaczyliśmy, że jakiś człowiek zamiatał tym liściem ulicę. Oni tu tak pracują. Poręba jak by w niego diabeł wstąpił, uparł się, że musi mieć tego liścia, podszedł do gościa w wdał się w dyskusję.
My mu mówimy, że kawałek dalej rośnie niska palma z takimi samymi liśćmi, to sobie jeden odłamie, a on, że przyrody nie będzie niszczył, liścia musi mieć bo za parę dni jest palmowa niedziela! Chłopina coś tam mamrotał o jakimś peso, ale Jurek, byliśmy po zaliczeniu wszystkich barów po drodze, serce miał tak kochające braci Hiszpanów, że dał mu 5 dolców, resztę jaka mu została w kieszeni. I tak oto mamy liść palmowy za pięć dolców na statku!
Ubaw mieliśmy z tego liścia do końca postoju w las Palmas.